Wróg u bram / Nieprzyjaciel

Zaczyna się od wybuchu, a potem napięcie tylko rośnie. A przynajmniej powinno – według teorii. Już po pierwszej scenie można się zorientować, kto jest ulubionym reżyserem Michała Krzywickiego, autora "Nieprzyjaciela". Trudno nie pochwalić za wysokie stawianie sobie poprzeczki. Tym bardziej że kolejne nawiązania do twórczości Alfreda Hitchcocka, na czele z "Psychozą", wyskakują co chwilę. Cóż, nie

Lut 5, 2025 - 16:25
 0
Wróg u bram / Nieprzyjaciel
Zaczyna się od wybuchu, a potem napięcie tylko rośnie. A przynajmniej powinno – według teorii. Już po pierwszej scenie można się zorientować, kto jest ulubionym reżyserem Michała Krzywickiego, autora "Nieprzyjaciela". Trudno nie pochwalić za wysokie stawianie sobie poprzeczki. Tym bardziej że kolejne nawiązania do twórczości Alfreda Hitchcocka, na czele z "Psychozą", wyskakują co chwilę. Cóż, nie pierwszy, nie ostatni to twórca, który bierze się za bary z mistrzem suspensu. Nie pierwszy, nie ostatni, który doznał przy tym bolesnej kontuzji.  We wspomnianym wybuchu z pierwszej sceny ginie młoda kobieta. Okazuje się dziewczyną gangstera, Leona, który ląduje za to w pace, ponieważ siostra zabitej zeznała, że mężczyzna bywał wobec niej agresywny. Jakiś czas później rzeczona siostra próbuje zaznać spokoju, pracując w luksusowej willi gdzieś na Mazurach. Pewnego dnia dom wynajmują dwie pary, a wśród nich znajomy gangster, który najwidoczniej odsiedział już karę. I twórca bardzo chce nas przekonać, że to zwykły zbieg okoliczności. No, powiedzmy, że mu uwierzyliśmy.  Szczególnie że bardzo stara się odwrócić od tego naszą uwagę. Rozprasza innymi wątkami. Leon nie przybył przecież sam, tylko ze swoim druhem Brunonem. Plan jest taki, że gdy panowie będą dobijać jakichś szemranych interesów na kryptowalutach, ich drugie połówki miło spędzą czas, sącząc drogie prosecco w bąbelkach jacuzzi. No, powiedzmy, że jeszcze się nie domyślamy, że coś pójdzie nie tak.  Choć pierwsze oznaki nadciągającego kryzysu już się pojawiają. Operacje walutowe odbywają się na grubych milionach Brunona, który "pożyczył" je od swojego szefa – jak niegdyś pewna platynowa piękność w jednym z klasycznych filmów przywoływanego już mistrza; nie mniej niepokojący jest fakt, że partnerka Brunona okazuje się uwikłana w gorący romans z Leonem; a żeby już nie mieć żadnym wątpliwości, że coś wisi w powietrzu, nad wszystkimi w willi góruje figura kruka (od którego dom zresztą wziął nazwę), dziwnie przypominająca wypchanego ptaka znajdującego się w pewnym posępnym motelu ze znanego filmu.  Ten Hitchcock wyskakujący w niemal każdej scenie może trochę bawić, ale jest też jakąś obietnicą. Jeśli "Nieprzyjaciel" miałby być faktycznie formą wariacji na temat "Psychozy", to brałbym w ciemno. Historia Normana Batesa ma w sobie tyle pokładów znaczeń i fabularnych zakrętów, że mogłaby obdzielić niejeden całkiem dobry film. A w najgorszym wypadku przynajmniej wzorzec dodawałby filmowi jakości. Problem w tym, że ta obietnica pozostaje całkowicie bez pokrycia. Gdy po kilku pierwszych scenach powierzchowne nawiązania się wyczerpują, Hitchcock wyparowuje na dobre – jego ducha można dostrzec jedynie w wykorzystywanej konwencji, bo Krzywicki miał ambicję, by nakręcić rasowy dreszczowiec.  Zresztą ambicji reżyserowi odebrać nie można. I to nie pierwszy już raz. Jest przecież autorem jednego z mniej oczywistych filmów ostatnich lat – "Dnia, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę", dramatu science-fiction, wyczarowanego za skromne fundusze mikrobudżetu. Widać więc, że Krzywicki nie chadza najprostszymi drogami. Widać także, że wybujałe ambicje to póki co wszystko, co jest w stanie zaoferować. Jego pełnometrażowy debiut zionął fabularną pustką pod powierzchnią spektakularnej futurologicznej wizji świata. "Nieprzyjaciel" z kolei cierpi z całkiem innego powodu.  Tym razem rola obrazu jest zminimalizowana, za całą scenografię robi jeden niewielkich rozmiarów dom, obsada to jedynie piątka aktorów. Trudno o większy ascetyzm. Wszystko rozgrywa się w dialogach, działa za sprawą relacji między bohaterami i sposobu prowadzenia narracji. W tego typu – wyjątkowo trudnych filmach – wszystko musi być idealne. Każdy gest aktorów znaczący, żadne słowo bez znaczenia, wszystkie rekwizyty wykorzystane, ani jedna scena puszczona, psychologiczne motywacje – bez zastrzeżeń. Słowem: brzytwa! Precyzja, timing, narastające napięcie, dreszcze, skurcze żołądka, obgryzane paznokcie. Tymczasem podczas seansu "Nieprzyjaciela" narasta co najwyżej irytacja, a jedyną reakcją fizjologiczną jest ziewanie.  Bohaterowie są konwencjonalni do bólu. Który to już polski film z gangsterami w roli głównej, który jest nie do oglądania. Zresztą ani o gangusach, ani o ich dziewczynach, ani o opiekującej się domem nic nie wiemy. Wręcz bardziej nas irytują, niż wzbudzają ciekawość, nie mówiąc o jakichkolwiek pozytywnych emocjach. Zwykli cwaniacy, którzy chcą nielegalnie się dorobić. Nawet jedyna sprawiedliwa nie potrafi wykrzesać z nas żadnych uczuć. Twórcy nie zadbali, byśmy się z nią zaprzyjaźnili – ani z niej ofiara, nad którą należałoby się litować, ani pogromczyni, za którą trzymałoby się kciuki.  Jeszcze gorzej jest z intrygą, która ni ziębi, ni grzeje. Jest zbudowana wokół jednego twistu, który zresztą od samego początku zalatuje blagą. I choć scenarzyści próbowali wykrzesać z punku wyjścia jak najwięcej – a to bohaterowie uganiają się za MacGuffinem w postaci portfela kryptowalut, a to biegają za niewygodnym świadkiem, a to ktoś komuś kradnie samochód, a to gdzieś w pół drogi zaczyna brakować benzyny – to żadne z tych wydarzeń nie podbija stawki, nie generuje emocji, nie jest w stanie przekonać, że faktycznie ma jakieś znaczenie. Potwierdzenie, że cała zabawa w podkradanie sobie sprzętu, gonitwy i chowanie, nie miała żadnego sensu, przynosi zakończenie. Przygotowywany z namaszczeniem punkt kulminacyjny okazuje się tak bardzo bez znaczenia dla przebiegu fabuły, że twórcy ni stąd, ni zowąd po prostu zaczynają tłumaczyć, jak to się stało, że bohaterowie dotarli do tego punktu swoich losów. I żadne z zaprezentowanych wydarzeń nie zmienia oglądu sytuacji. Nic bowiem w zasadzie się nie zmienia.  Źli pozostają złymi, dobrzy dobrymi, jedni wygrali, drudzy przegrali. Ktoś przeżył, a ktoś nie. Ktoś pieniądze zachował, a inni zostali z niczym. I co z tego? Żeby miało to jakikolwiek sens, bohaterowie musieliby dla nas cokolwiek znaczyć. Być kimś więcej niż figurą "gangstera", "zdrajcy", "ofiary" czy "niegodziwca". Kimś, kto jakkolwiek przypomina człowieka. A żeby mógł za takiego być wzięty, musi zachowywać się w najmniejszym choćby stopniu sensownie. Na przykład, gdy ucieka od ludzi, którzy grożą mu śmiercią, nie powinien do nich wracać, by zabandażować sobie stopę. Albo nie powinien wypijać połowy szklanki czystej whisky podanej przez mężczyznę, którego niedawno wsadził za kraty. Albo – wreszcie – nie powinien "pożyczać" dziesiątek milionów złotych od swojego szefa z nadzieją, że bonzo się nie zorientuje (suprise, suprise: zorientował się).  Zatem być może dobrym pomysłem byłoby, tak przynajmniej na razie, porzucić tak wielkie ambicje, odłożyć na bok – choćby na moment – wyjątkowo wymagające konwencje fabularne i pozostawić w spokoju największych twórców w historii kina. I zamiast tego skupić się na czymś prostszym, mniej wymagającym, może nawet urągającym poziomowi talentu. Na przykład – elementarnej logice. Tymczasem to właśnie ona wydaje się największym nieprzyjacielem twórców tego filmu.